Bodaj osiemnaście lat temu (jeśli dobrze rachuję) w szpitalu w Warszawie poznałam pana Ludwika. Ja tam wpadłam na dwie doby tylko, lekką stopą, on na dłużej, ale przecięliśmy się. Rocznik 40-sty. Wiosna była, wyszliśmy na ławkę raz i drugi. Długo mieszkał w Genewie. Nieco podobny do Camusa, jeśli o rysy twarzy idzie, szczupły, wysoki, delikatny. Nie pamiętam, co wtedy mówiłam. Wymieniliśmy adresy mailowe, numery. Numer zmieniłam, zarzuciłam pisanie ze skrzynki WP. Wieczorem jednak zajrzałam na stare konto - i znalazłam list sprzed czterech miesięcy. Nie zapomniał. Dużo napisał, tu pozwolę sobie fragment (wycięłam dłuższe dywagacje i inne do wycięcia): "Droga Elizo, najpewniej mnie nie pamiętasz. Odnalazłem tę kartkę w wynikach badań, do których postanowiłem nie zaglądać, ot. A bardzo szukałem po książkach i w innych szpargałach. Skoro jednak znalazłem, to kto wie, może butelka z listem dopłynie. (...). Piszę bez konkretnego powodu, a jednocześnie mam powód, ważny. Rozmawialiśmy o doświadczeniu zawodu: pogłębiło się, prawda? Byłaś zawiedziona brakiem silnych osobowości, marazmem. Ja wszystko pamiętam. Ciekaw jestem, co myślisz teraz. Dużo mówiłem, ale nie o sobie - i dalej nie zamierzam przedstawiać swojej ścieżki. Może kilka ogólników. Pracowałem na uczelni (nie jestem humanistą), podróżowałem, uczyłem w Afryce i różne rzeczy robiłem w Azji. Matematykę studiowałem po pięćdziesiątce, haha, czemu nie. Nie mam za sobą spokojnego życia, najogólniej ujmując. Dziecko żydowskiej Warszawy, doceniam samo to, że mogłem. (...) Najgorszym doświadczeniem jest wypalenie, z którym zmaga się świat. Wiesz, konkretny człowiek może z tego wyjść, ale czy organizm zbiorowy może pokonać zaćmienie - nie wiem. Kiedy rozmawialiśmy, powiedziałaś, że niebo raptem zmatowiało. Dziś pomyślałem, patrząc w niebo nad Genewą, że to wtedy zaczynało się. (...) Mnie uniwersytet zmęczył dość szybko - może byłem zbyt niecierpliwy intelektualnie, może zniesmaczyli mnie politycznie. Owszem, habilitowałem się - i rzuciłem to w diabły. Nie wiem zresztą, co Ty w życiu robisz, ale gdy czytam, co się w Polsce dzieje, to myślę, że nie chciałbym być w czymś tak bardzo niewyrazistym. Ja głupi byłem pewnie, ale nie bałem się protestować. Nikt mi łba za to nie ukręcił, co dziwne. I wiesz, nie o same protesty chodzi, o ich sens, ale o to, co się z ludźmi dzieje, rzekłbym, psychologicznie. Jak oblepieni smołą. Życie w ten sposób, życie zastraszone nie jest warte życia. Uniwersytet społecznie zawsze składał się w sporej proporcji z lęków i nieszczerości - stary sceptyk, wiem - a teraz, spodziewam się, nie jest lepiej. Oczywiście, mam i wspaniałe wspomnienia intelektualnej i emocjonalnej komunii w murach akademickich, ale uskładałem ich sobie niewiele. (...) Ludzie teraz - wnioskuję trochę z lektur, trochę z obserwacji - bardzo boją się nie wypracować życiowego pensum, a jednocześnie są wybitnie podatni na to, by instytucje określiły za nich tego pensum sens i ramę. Nie idzie mi o podstawowe wymogi zawodowe, ale o życie "duchowe", które daliśmy sobie tym zaszczuć. Podkreślę, że mam spaczoną perspektywę, zadaję się i zadawałem z ludźmi, którzy pracują głową. Późny syn mojego brata jest fizykiem teoretycznym. Spóźnia się nieco z habilitacją - histeria absolutna. Zatrudnienie i pozycję ma i tak. Mówię: słuchaj, pojedź do tego ośrodka, co to wiesz, zbadaj coś. Nie, bo mu to nie wejdzie w CV. W końcu się na mnie obraził, bo po średnio dziesiątej rozmowie o tym, jaką tragedią dla świata jest to, że nie habilituje się w założonym sobie terminie powiedziałem mu, że świat się nie zawali, że to nie ma aż tak wielkiego znaczenia. "Co ty wiesz" - krzyczał. No tak, faktycznie, nie znam takich poruszeń, bo nigdy nie wydawało mi się aż tak istotne dla świata, czy pokonam dowolny szczebel w drabinie. W ogóle nie wydawało mi się, by kumulacja tych ruchów instytucjonalnych (ale i publikacyjnych, poza szlachetnymi wyjątkami) była istotna. Zawsze czułem się częścią większej całości, dociekałem, czy pomagam jej myśleć i oddychać. Paradoksalnie, dzięki temu ocalałem indywidualizm. (...) Żebyśmy się dobrze zrozumieli (choć w sumie wiem, że nie muszę tłumaczyć): nie chodzi i nie chodziło mi o to, by wszyscy zajęli się pracą społeczną i porzucili działania intelektualne. Nie, idzie mi o wolność wewnętrzną. Ważne książki można pisać ze ściskiem wewnętrznym, jak szczur w laboratorium. A można i pracować z ludźmi, z którymi tylko rozmawia się, a uprawiać sztukę życia, którą zapamiętają. Znałem dwóch takich, którzy mnie "napisali" - wiesz, o czym myślę. Ci jakoś nie bali się, że przeminą. Bo przecież niemal wszyscy mijamy. Śmierci wokół mnie postawiły tylko kropkę nad i w lekcji o życiu, którą już dawno temu odrobiłem. Naprawdę, silnych obecności jest bardzo mało - i na bycie kimś takim nie ma recepty. Może i dobrze, bo zaczęłaby się produkcja taśmowa. I rankingi. Tego bym sobie nie życzył. (...) O co więc mi chodzi? O czym ja piszę to kazanie do siebie (Ciebie) w czasie, w którym ludzie boją się stracić gram inwestycji w siebie, a jednocześnie tak bardzo się unifikują. W czasie, w którym boimy się chyba aż za bardzo i przestajemy być zdolni (ja też, ja też) do stanowczych ruchów, a tak zazdrośnie pilnujemy swoich granic. W czasie matowego nieba. (...) Otóż ja będę się trzymał - a przecież już zrobiłem swoją trasę - bilansu poruszeń. Intelektualnych, twórczych, moralnych. W moim odczuciu to się właśnie liczy. Być może wyznaję religię osobowości, w literaturze i poza. To ustawia faktyczne wierzchołki - i temu bardzo przeciwdziała nasz świat dzisiaj, tak jakby czuł, że główna rebelia nie bierze się z takiej czy innej strategii, ale z energii duchowej, która może być indywidualna lub ponadjednostkowa (chociaż w masowość tu nie wierzę). (...) Nie jestem zawiedziony brakiem strategii, bo nie pokładam nadziei w strategiach. Jestem zawiedziony ludźmi. Czy ja miałem jakieś strategie? Chyba nie. Zakładałem, że to ja mogę coś dać wybieranym przez siebie rolom, nie odwrotnie. I że szkoda życia na pozostawanie w potrzasku. Zależało mi, by spotkać różne wrażliwości, by utrzymywać się w poczuciu sensu. I nie żałuję. Jak napisałem, poza wyjątkowymi przypadkami nie wierzę w apodyktyczne zapobieganie o dobra, również w sensie dorobku intelektualnego, może dlatego, że towarzyszy im złudzenie mocy, którą szybko nicuje choroba i śmierć, ba, samotność. Szanuję natomiast tych, którzy utrwalili się w mojej pamięci jako wyrazisty obrys ludzki, ktoś, bez kogo bym nie chciał, kogo byłoby mi żal, kto mnie ośmielił. Chodzi mi zatem o twórczość, która może być słowem pisanym, ale nie musi. Powtarzam się, prawda? A przecież chciałem tylko powiedzieć, że stać się dla kogoś afirmacją albo wzruszeniem to więcej niż wygrać z dowolnymi wymogami społecznymi, a tych jest aż za wiele. I chyba też, e nie trzeba się bać. Nic się nie zmieni, kiedy ludzie czujący dadzą sobie wytrącić swoją wewnętrzną prawdę, rację przeżycia. To ją trzeba brać serio, myślę, bardziej niż życie. Wtedy się świeci w tych ogólnych mrokach społecznych. Takie bajania staruszka. Jak widzisz, utrwaliłaś się na mojej mapie wzruszeń. Z nadzieją na odpisanie". Odpiszem.